W sztabie grupy operacyjnej płk. Pattaya, znajdującej się w karczmie Brzezie w Lichwinie, ppłk. Sosnkowski otrzymał zadanie: odbić zajęte przez Rosjan wzgórza: 360 (Łowczówek) i 343 (Łowczów). Grudniowe dni są krótkie, szybko zapada zmierzch, zwłaszcza gdy jest pochmurno i co jakiś czas pada uporczywie deszcz ze śniegiem. Taki był 22 grudnia 1914 roku. Wojna jednak toczy się nieubłaganie w każdych warunkach. To prawda, że przy takiej pogodzie i szybko zapadającym zmroku prawdopodobieństwo ataku wydaje się mniejsze. Ale – z drugiej strony – szturm w takich warunkach może zaskoczyć nieprzyjaciela, a zaskoczenie i umiejętne wykorzystanie jego skutków decydowały wszak o losach niejednej bitwy. Z tego powodu, jak również dlatego, żeby nie pozwolić Rosjanom umocnić się na zdobytych wzgórzach (wśród wojsk austriackich panowało znaczne rozprzężenie, więc im w tym nie przeszkadzały), ppłk Sosnkowski zdecydował uderzyć niezwłocznie (ok. godz. 14). 1. pułk na wzgórze 360, a 5. pułk – 343.
Dowódca 1. pułku, mjr Rydz-Śmigły, postanowił zaatakować z marszu broniący się tu 132 pułk piechoty rosyjskiej z XXI Korpusu. Żołnierze podeszli wąwozami, a po przejściu w szyk rozczłonkowany uderzyli z impetem, ale od czoła zostali zatrzymani potrójnymi zasiekami z drutu kolczastego i ogniem karabinów maszynowych. Natarcie jednak nie załamało się dzięki brawurowemu atakowi oskrzydlającemu lewoskrzydłowego 3. batalionu kpt. Burchardta-Bukackiego. Żołnierze przeszli przez zasieki i walcząc bagnetami, kolbami karabinów, łopatkami saperskimi, zepchnęli Rosjan ze wzgórza i opanowali je, przechodząc na jego północny stok.
Pułk kpt. Ścibora-Rylskiego, zdążając na pozycję wyjściową do ataku od strony Mesznej, dostał się w silny ogień rosyjskiej artylerii. Z powodu zapadającego zmroku nie nawiązano łączności z artylerią austriacką. Ponadto dowódca nie znał położenia. Próbował atakować, lecz zdołał uchwycić zaledwie skraj wzgórza. Atak po zmroku, w nieznanym terenie, bez artyleryjskiego wsparcia był bardzo ryzykowny i mógł pociągnąć za sobą niepotrzebnie znaczne straty. Wykonanie zadania dowódca odłożył do rana. Natarcie 5. pułku wspartego żołnierzami piechoty węgierskiej (honwedami) z grupy operacyjnej gen. Nottesa (działającej w rejonie Mesznej) i ogniem trzech baterii artyleryjskich ruszyło przed świtem 23 grudnia i osiągnęło powodzenie. Oba pułki zaczęły teraz spychać Rosjan w kierunku Łowczówka i Łowczowa nad Białą. Pas wzgórz został całkowicie opanowany przez Polaków. Ale powodzeniu legionistów nie towarzyszyło, niestety, działanie sąsiadów, którzy – wbrew zasadom sztuki operacyjnej – nawet nie próbowali ruszyć się z zajmowanych stanowisk. Atakujące pułki wysunęły się znacznie przed front, z powodu czego znalazły się w niebezpiecznej sytuacji. Ppłk Sosnkowski zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa i alarmował o pomoc. Otrzymał wsparcie dwóch batalionów 30. pułku piechoty landsturmu, ale nie zmieniło to już sytuacji. Rosjanie skoncentrowali ogień ciężkich karabinów maszynowych i artylerii na wzgórzach tak, że odcięli legionistom w znacznym stopniu komunikację ze sztabem i własnymi urządzeniami tyłowymi; nie dochodziła amunicja (wykorzystywano zdobyczną broń), nie było jedzenia, nie można było odesłać na tyły wszystkich rannych i poległych (tych grzebano na miejscu w byle jak wykopanych grobach). Wielu łączników, wysłanych z meldunkami i rozkazami, ginęło.
Rosjanie nie pogodzili się ze stratą tak ważnych pozycji. Mieli liczebną przewagę (4 pułki), ponadto ciągle otrzymywali wsparcie w postaci żołnierzy z oddziałów odwodowych. Przygotowywali przeciwnatarcie.
Noc z 23 na 24 grudnia oddziały spędziły na pozycjach w ciągle padającym deszczu ze śniegiem. Taka noc nie dała wytchnienia, zwłaszcza że co jakiś czas zrywał się ogień karabinowy, a czujki meldowały o jakichś bliżej nierozpoznanych z powodu ciemności ruchach nieprzyjaciela. Rano okazało się, że Rosjanie przysunęli się na odległość 50, a nawet w niektórych miejscach 30 metrów.
Dzień wigilijny rozpoczął się morderczym pojedynkiem ogniowym, zważywszy bliską odległość. Straty były duże, ale legioniści wykazali więcej opanowania, zimnej krwi, celniej strzelali, czego wynikiem było wycofywanie się żołnierzy rosyjskich z zajętych w nocy pozycji. Jednakże tu i ówdzie podchodzili niepostrzeżenie wąwozami i kontratakowali. Właściwie 24 i 25 grudnia to walka o utrzymanie zajętych przez legionistów pozycji, to ciągłe odpieranie kontrataków. Później okaże się, że było ich aż 16, co świadczy o determinacji Rosjan.
Legioniści nie tylko bronili się. Prowadzili akcje rozpoznawcze, organizowali wypady i to skutecznie. Dla przykładu: patrol złożony z oficera i 8 żołnierzy wziął 100 jeńców; inny patrol, 9-osobowy, dotarł na zajęty przez wroga teren aż do budynku byłego przystanku kolejowego w Łowczowie, gdzie mieścił się sztab benderskiego pułku i cały, wraz z dowódcą, wziął do niewoli.
Brygada pozycje utrzymała, ale straty były coraz większe; żołnierz głodny i zmęczony nie przedstawia takiej wartości bojowej, jak świeży. Toteż ppłk Sosnkowski zabiegał w austriackim dowództwie o wycofanie brygady i zastąpienie jej innymi oddziałami.
Tu wypadnie podkreślić nie najlepsze współdziałanie oddziałów sojuszniczych z brygadą, a nawet jego brak. Oto np. w nocy z 22 na 23 grudnia austriacki batalion 30 pułku piechoty, broniący wzgórza na lewym skrzydle brygady, bez uprzedzenia sąsiada opuścił je, stwarzając dla Polaków ogromne zagrożenie z powodu odsłonięcia skrzydła. Podobnie było na prawym skrzydle, gdzie współdziałające z 5. pułkiem oddziały austriackie wycofały się pod Tuchów bez powiadomienia jego dowództwa, co spowodowało próbę oskrzydlenia Polaków przez Rosjan i ciężkie walki w rejonie Buchcic. Nie odniosły także skutku prośby ppłk. Sosnkowskiego, aby oddziały kawalerii austriackiej, stojące w tyle za lewym skrzydłem brygady, przesunąć trochę do przodu i zamknąć lukę między pułkami.
24 grudnia pod wieczór wydawało się, iż prośba ppłk. Sosnkowskiego została spełniona. Oto ze sztabu dywizji nadszedł rozkaz o wycofaniu się. Już po opuszczeniu pozycji okazało się, że to nieporozumienie; albo rozkaz został mylnie przekazany, albo jest to dowód, że Austriacy już nie panowali nad sytuacją, co dobitnie potwierdzą wydarzenia późniejsze. Tak czy inaczej trzeba było zawrócić i zdobywać na nowo opuszczone przed chwilą pozycje, bo Rosjanie natychmiast je zajęli. Na szczęście nie spodziewali się ataku, toteż szturm był krótki. Ale ofiary były. Tu należy podkreślić, że większość oddziałów, wchodzących w skład grupy operacyjnej płk. Pattaya zignorowała rozkaz powrotu na poprzednie stanowiska.
Nadszedł wigilijny wieczór. Ogień karabinowy i artyleryjski ucichł. Padający za dnia śnieg z deszczem pod wieczór ustał. Brał lekki mróz. Spadł śnieg. Żołnierze tkwili w marznącym błocie okopów. Byli głodni. Już drugi dzień nie otrzymali jedzenia.
Każda bitwa obrasta z biegiem lat w legendę. Ta również. Zwłaszcza że toczyła się także w tym jednym, niepowtarzalnym dniu w roku – w Wigilię. Legenda mówi, że gdy nadszedł wigilijny wieczór, ucichły strzały i bitewny zgiełk, kiedy nad polem bitwy nie słychać było „hura !”, a jedynie ciche jęki rannych, kiedy w dali ukazały się światła Tarnowa, „na ironię śmiertelnemu żniwu” rozległa się cicho śpiewana najpopularniejsza polska kolęda: Bóg się rodzi, którą – o dziwo ! – słychać było także z położonych w odległości 30 – 50 m rosyjskich okopów. Austriacy śpiewali swoją urokliwą StilleNacht, heiligeNacht. Czy tak było naprawdę, czy tak to tylko widział Zygmunt Nowakowski i przedstawił w znanej szeroko w okresie międzywojnia Gałązce rozmarynu ? Trudno dociec, a może nawet nie potrzeba ? Niektórzy uczestnicy bitwy fakt śpiewu kolęd potwierdzają (o. Kosma Lenczowski, kapelan legionistów czy też Adam Dobrodzicki), inni – Gustaw Łowczowski – twierdzą, że „bliskość nieprzyjaciela nie pozwalała tu na próbę kolędowania, które weszło do legendarnej historii bitwy”. I opowiada, jak to jeden ze strzelców wyjął z plecaka zaoszczędzone jakimś cudem pół bochenka czarnego, żołnierskiego chleba i jedną konserwę, które podzielił bagnetem na małe kawałeczki i poczęstował kolegów z drużyny. To był ich opłatek. Bo prawdziwych – ba ! – nawet zwykłej żołnierskiej strawy od dwóch dni nie było. Atmosferę tej niepowtarzalnej wojennej Wigilii przedstawił Łowczowski w wierszu:
Świerki wokoło ogromne,
we mgle Łowczówek tonie.
Słowa rozkazów – kolędą:
Strzelać! Przechodzą pole !
Gwizd kul muzyką świąteczną,
jęczą zranione świerki.
Ranni wołają pomocy.
W Twe Imię — Boże Wielki!
Co czuli ci młodzi w większości ludzie ? Że ich myśli uciekały z okopów pod Łowczówkiem do rodzin, do bliskich – to pewne. Ale czy każdemu z nich wystarczało silnej wiary w to, że ich wysiłek i ofiary mają sens ? Wszak nikt im jeszcze wolnej Polski nie zagwarantował…
W Boże Narodzenie nie dane im było świętować. Rosjanie nacierali ze wzmożoną siłą (dla nich – prawosławnych – nie było to przecież Boże Narodzenie). Ponieważ pole walki okryła mgła, walczono przede wszystkim bagnetem, na najbliższych odległościach. Dowództwo zdecydowało się na przegrupowanie, m.in. na wzgórze 360 batalionu kpt. Berbeckiego. Około godziny 13 przyszedł rozkaz odwrotu. Rosjanie, nie osiągnąwszy pod Łowczówkiem powodzenia, nie rezygnując ze zdobycia utraconych pozycji, zaatakowali z Tuchowa wzdłuż drogi do Gromnika. Broniący się tu Austriacy nie wytrzymali naporu, zaczęli się cofać. Rosjanie doszli do Chojnika i rozpoczęli manewr oskrzydlania sił broniących się pod Łowczówkiem. Utrzymanie pozycji nad Białą stało się w takiej sytuacji niemożliwe.
Rozpoczął się odwrót. Rosjanie tylko jakby na to czekali. Ponieważ brygada była najbardziej wysunięta do przodu, atakowali ją teraz zaciekle z trzech stron.
Odwrót, jeśli jest dobrze zorganizowanym manewrem, a nie paniczną ucieczką, jest sytuacją trudną tak dla żołnierzy, jak i ich dowódców. I tu okazało się, do jakiego stopnia wyszkolenie i przede wszystkim dyscyplina mają wpływ na liczbę ofiar. Żołnierz, który tyle przeszedł i nie zginął, gdy dowiedział się o odwrocie, ujrzał szansę na przeżycie. Strach – bo niby dlaczego żołnierze nie mieliby go odczuwać ? – zmusza do biegu, do jak najszybszego dotarcia na bezpieczne tyły. Tu tkwi niebezpieczeństwo przerodzenia się zorganizowanego odwrotu w paniczną ucieczkę, a wówczas dowodzenie jest niemożliwe. Można by zaryzykować twierdzenie, że wartość bojowa żołnierza uwidacznia się przede wszystkim w czasie odwrotu.
Wspomina G. Łowczowski, że gdy z tyłu i z boków padały strzały, żołnierze batalionu zaczęli najpierw szybko iść, a później biec, powstrzymał ich spokojny głos dowódcy, kpt. Olszyny: – Nie wyrywać, bo wam zrobię zbiórkę na miejscu ! Autor dodaje: Spokój głosu i dobór słów zrobiły swoje. Tempo ruchu tyraliery zmalało tak, że w największym porządku minęła okopaną o jakiś kilometr w tyle linię piechurów austriackich.
W czasie odwrotu talentem dowódczym błysnęli kapitanowie Berbecki i Rylski. Wykorzystując swoje doświadczenia wojenne – pierwszy z wojny rosyjsko-japońskiej, drugi – boersko-angielskiej – w momencie krytycznym potrafili wykonać manewr, który ocalił oddziały.
Wspomina A. Dobrodzicki, że atakowany z trzech stron kpt. Rylski /…/ potrafił natychmiast zatoczyć wielki łuk, stopniowo zawężający się w daleki klin, przez którego szyję kolejno odpłynęły kompanie, cofając się właśnie w kierunku nieprzyjaciela odcinającego im odwrót. W ten sposób do ostatniej chwili wycofywane kompanie współdziałały z pozostającymi, szachując równocześnie nieprzyjacielskie wojska, które usiłowały rozerwać pozostałe na pozycjach nasze bataliony.
Brygadę wycofano do Lichwina, skąd przeszła do Wróblowic, gdzie żołnierze spędzili „noc niespokojnego snu”. Z kolei 26 grudnia wycofano ją do odwodów w rejon Lipnicy Murowanej.