Gustaw Łowczowski, Polak jako żołnierz, Londyn 1981 r.
Z mojej pierwszej bitwy utkwiły mi w pamięci dwa fragmenty: wrażenie, jakie na mnie zrobił widok pierwszego trupa, i moment wahania się, czy iść naprzód. Przed moją pierwszą bitwą widziałem setki trupów na pobojowisku pod Limanową. Znoszono je właśnie i wrzucano do ogromnych wspólnych grobów. Patrzyłem szeroko otwartymi oczyma, ale nad grozą górowała ciekawość. Inaczej było w mojej pierwszej bitwie. Las grzmiał ogniem, gdy kompania nasza zaczęła nim schodzić w dolinę Białej. Na stromym zboczu, na lewo od ścieżki zobaczyłem pierwszego naszego zabitego. Leżał chłopczyna na wznak, bez czapki. Ściągnięte rysy jego tak strasznie bladej twarzy wryły mi się w pamięć, bo wtedy zdawały się krzyczeć: „Memento mori!” Patrz, co cię czeka !
W drugim dniu bitwy, po zapadnięciu nocy, batalion dostał rozkaz odwrotu. Wspinał się na szczyt grzbietu, by za chwilę rozpocząć… marsz powrotny do stanowisk. Szliśmy gęsiego, zatrzymując się co chwilę. Las, noc, deszcz – ciemność prawie zupełna.
– „Stań za pierwszym szerszym drzewem, niech inni przejdą. Nikt tego nie zauważy” – szeptał mi w ucho lęk.
– A jutro ? Choć nikt mnie nie zna, bo dopiero kilka dni jestem w kompanii, spytają, co się ze mną stało ? Mają zapisane moje nazwisko, związane brzmieniem z nazwą wioski, na której polach się bijemy. Jakiż wstyd! Stchórzył, powiedzą, tu gdzie przez wieki żyła jego rodzina. Chwaliłem się przecież tym przed kilku kolegami!
Niedługo potem, na jakimś następnym zatrzymaniu się, zasnąłem. Gdy po chwili przebudziłem się, spostrzegłem, że inni poszli. Nie, ktoś leży o parę kroków.
– „Wy z której kompanii, obywatelu ?” – Cisza. Szarpię go za nogę – sztywna, biorę za rękę – opadła bezwładnie. Jakieś sto metrów, na które kompania odeszła, przebiegłem w tempie wyścigu.
O tym kuszeniu przez lęk, jak i o szarpaniu nogi nieboszczyka nie opowiadałem nikomu, ale też nikt o nic nie pytał, nikt nie zauważył, że mnie chwilę nie było.
Brak obycia z atmosferą pola walki stwarza objawy powszechne na początku wojny, a znane dobrze, bo właściwie wszystkim uzupełnieniom przybywającym na front . Czujki strzelają w nocy z byle powodu, biorąc lada szmer lub cień za nieprzyjaciela. Alarmy, otwieranie ognia bez rozkazu i powodu przez całe oddziały są rzeczą powszednią.
Sławoj Felicjan Składkowski, Moja służba w Brygadzie, Warszawa 1990
Strzelanina, która wybuchła przy odbieraniu okopów, ustała. Gęsta mgła spadła na całą okolicę. Przypominamy sobie, że to Wigilia. Zaczęliśmy śpiewać kolędy, gospodarz i gospodyni z nami. Ranni w brzuch domagali się wody, chociaż „w ten święty wieczór, jeżeliśmy chrześcijanie”. Trzeba było im odmówić. Biedacy z zazdrością patrzyli, jak jeniec, praporszczyk, pił kawę. W izbie coraz ciaśniej. Przychodzi wielu żołnierzy wycieńczonych, jak widma. Co mamy robić? Grzeją się chwilę, dostają trochę kawy i muszą wracać. Kładziemy spać koło pieca tylko gorączkujących – koło 39 stopni. I tych jest sporo. Wczoraj był lekko ranny obywatel Sas. Na podwórzu koło nas pękł w dzień granat. Wybił szyby i naodwalał tynku. W nocy koło bardzo silnie ostrzeliwanego sztabu obywatela szefa wybuchł pożar. Idziemy z drem Piestrzyńskim spać na paki z opatrunkami, ale znów cała noc bezsenna. Głodni, brudni, bez zdejmowania butów od czterech dni, uważamy się i tak za uprzywilejowanych wobec naszych chłopców, którzy te cztery dni siedzą w okopach, na zimnie, często o trzydzieści kroków od Moskali. W tę noc wigilijną chłopcy nasi w okopach zaczęli śpiewać „Bóg sie rodzi” … I oto z okopów rosyjskich Polacy, których dużo jest w dywizjach syberyjskich, podchwycili słowa pieśni i poszła w niebo z dwóch wrogich okopów! Gdy nasi po wspólnym odśpiewaniu kolęd krzyknęli: „Poddajcie się, tam, wy Polacy!” nastała chwila ciszy, a później – juz po rosyjsku: „Sibirskije striełki nie sdajutsia”. Straszna jest wojna bratobójcza. Podobno jeden z naszych młodych chłopców wziął do niewoli ojca swego, którego zabrali do wojska rosyjskiego.